„Bez tej herbaty nie przeżylibyśmy wojny. A ta była dla nas tak samo okropna, jak dla innych. Moja mama mówiła: pamiętaj, herbaty musi wystarczyć dla wszystkich i na każdy dzień. Może nie być chleba, ale Oostfreesen bez herbaty nie będą sobą”.
Jest w tym jakaś głęboka prawda. Głęboka, jak kolor naparu w drobnej filiżance i kolor wody w tutejszych jeziorach i rzekach. Do herbaty musowo cukier. Teraz, w gotowych kryształach, ale zaledwie czterdzieści lat temu odłamywało się kawałki przy pomocy specjalnych nożyc, z ciężkich jak głowa cukrowych brył. Do herbaty musowo śmietana lub mleko, by po dodaniu kilku kropel obserwować malownicze wykwity tłuszczu na powierzchni. Jak topniejący lód na Morzu Północnym, mówiła Therese. Herbatę należy wlewać dopiero, gdy na dnie filiżanek leży kryształ cukru. Herbaty do filiżanki należy wlać tyle, by wierzchołek kryształka cukru był na powierzchni – „jak wierzchołek lodowej góry na Morzu Północnym” (do połowy uszka filiżanki z cienkiej porcelany). Herbatę najkorzystniej pić zbiorowo, gromadnie, stadnie. Jest tylko jeden mistrz ceremonii. Czuwa, by każdy miał po równo i w tym samym czasie. To wymaga dyscypliny i empatii.
Jest herbata poranna. Swobodniejsza.
Jest herbata popołudniowa, tradycyjna, restrykcyjna, ok godz. 15.00.
Można pić herbatę wieczorną, ale polecam ją jedynie do wieczornej pracy, ze względu na wyjątkowe właściwości pobudzające.
Tak spędzałyśmy dnie. Pomiędzy wskazówkami herbaty, ogrodem, domowymi porządkami, przygotowywaniem posiłków. Pracowałam wtedy jako opiekunka osób starszych we Wschodniej Fryzji, gdzie mieszkańcy używają języka dolnoniemieckiego i gwary Ostfriesisches Platt, plattdeutsch. Nie miałam o tym pojęcia jadąc na zlecenie i pamiętam moje rozgoryczenie, czułam, że kompletnie nie znam języka, pewnie już go zapomniałam. „Jak sobie teraz poradzę” – skarżyłam się Therese po powrocie ze sklepu, drugiego dnia mojego pobytu w Wiesmoor, maleńkiej miejscowości pełnej hortensji, rododendronów i rzecznych kanałów, po których kiedyś często pływały łodzie, jako drugi po zaprzęgach konnych środek transportu. A ona roześmiała się perliście! I zwróciła się do męża tą samą niezrozumiałą dla mnie melodią, z której wychwytywałam tylko pojedyncze słowa lub wręcz fragmenty słów! Złożył gazetę, dźwignął się na kuli i podszedł do naszego kuchennego stołu.
„Należą ci się przeprosiny, Aleksandro – powiedział zupełnie zrozumiałym niemieckim. Nie uprzedziliśmy cię, wybacz. Mamy tu swój język, choć każdy z nas posługuje się wysokim niemieckim. Witaj w Oostresenland”.
Wzdłuż wybrzeża Fryzji Wschodniej rozciąga się łańcuch wysp. Od wschodu do zachodu są to: Wangerooge, Spiekeroog, Langeoog, Baltrum, Norderney, Juist i Borkum. Rodzina Schoon na Baltrum przez kilkanascie lat prowadziła pensjonat. Ale zanim dotarli do tego miejsca, przeżyli dzieciństwo w Wiesmoor, pracując w ogrodach i na polach torfowych przy pozyskaniu opału. Potem wojna zabrała wielu bliskich. Nie wrócił brat, który grał na klarnecie i razem ze starszymi siadał przed domem z muzyką.
„Wujek grał na takiej małej harmonijce, tata na mandolinie, ktoś dołączał ze skrzypcami. A śpiewali wszyscy. Tańczyli. Chodzili na tańce”.
Popijając herbatę próbowałam wyobrazić sobie tę niemiecką muzykę i nijak nie potrafiłam. Natychmiast przychodziły mi na myśl melodie z oktoberrfestów i deutsche schlager.
Dumałam, jak też brzmiała tradycyjna, wiejska muzyka z północnej części Niemiec. To region trochę jak Kaszuby w Polsce, tylko tyle potrafiłam ustalić. I potem, kilka lat później, koncert zespołu „Malbrook” z Niemiec na Festiwalu Wszystkie Mazurki Świata. Gdy pojawili się na scenie rozpoznałam Plattdeutsch. Popłynęła muzyka. Mała harmonia, mandolina…
I poczułam smak czarnej, słodkiej herbaty i zapach torfowych łąk i znów zobaczyłam wrzosowiska, zobaczyłam małą Therese siedzącą z rodzicami przed domem, słyszałam jak grają i widziałam jak tańczą.
Dziękuję Ewo.
Aleksandra Rózga