Karty pamięci

Czuję, że ja z nich

Czuję, że ja z nich. I też pomiędzy.

Stary album ze zdjęciami oprawiony w wytłaczaną skórę, zamykany klamrą. Pachnie przełomem XIX i XX wieku. Najcenniejsza rodzinna pamiątka. Powiernicą tego skarbu jest moja mama.
Gdy wpadam do rodzinnego domu często do niego zaglądam. Dwa zdjęcia przyciągają mnie szczególnie. Dwa opowiadają historię, która mnie dotyka.

Pierwsze.
Moskwa 1917 rok.
 
On – Wincenty Misztowt. Jest synem organisty Edmunda, potomka zubożałej po powstaniach, spolszczonej szlachty od wieków mieszkającej na Litwie. Matka Marianna, rdzenna Żmudzinka, bardzo pobożna i po pogańsku przesądna jednocześnie. Podobno hodowała gdzieś w domu swojego świętego węża, chroniącego obejście. Podobno szczególną czcią otaczała stare dęby. Podobno nie pozwalała swoim córkom prać po zmroku, bo jak mawiała, o tej porze piorą tylko boginki/demonice Łaumy. Podobno. Wincenty to mój pradziadek.
Ona – Albina Misztowt z Krasowskich, wilniuczka, tutaj matka pięciorga dzieci. Urodzi ich wszystkich ośmioro. Albina to moja prababcia.
Babcia Aurelia jest czteroipółletnią dziewczynką. Stoi po środku.
Jak widać wiedzie im się nieźle. Poznali się w Wilnie, w kościelnym chórze, który Wincenty prowadził. Potem on na moskiewskim carskim uniwersytecie kończy medycynę i farmację. Pracuje w największej moskiewskiej aptece „U Ferejna”, ale też jest chórzystą w Carskim Chórze Cerkiewnym, dyryguje operowym chórem, gra na fortepianie. Nie wiem, czy jego osoba jest powodem, że bakcyl muzyki i śpiewu na dobre zadomowi się w tej rodzinie na pokolenia.

Wszystkie dzieci Wincentego grają i śpiewają. Ot, takie inteligenckie z nich mieszczuchy.

Drugie.
Moskwa 1920 rok.

Czas rewolucji, wojny domowej, biedy i głodu. Wincentemu i Albinie udaje się wpisać na listę litewskich emigrantów. Mogą wyjechać z Moskwy tylko udając chłopów. Przebierają się więc i uciekają do Wilna. Zanim wyjadą, robią sobie jeszcze to zdjęcie. Wincenty zamieni swój wypomadowany starannie wąs – który z dumą prezentuje na wszystkich wcześniejszych zdjęciach – na brodę mużyka.
Po drodze zastanawiają się jeszcze, czy Wilno, czy może jednak Żmudź będzie ich celem.
To prababka podejmuje ostateczną decyzję. To dzięki niej ta gałąź rodziny będzie polska.
Żmudź, jak historia pozostałej części rodziny pokazuje, oznaczałaby, że „moje” Misztowty stałyby się litewskimi Mistautasami. To prababka również zdecyduje w 1946 o repatriacji do Polski. Wędrując za swoim miejscem przez Gdańsk, Śląsk osiądą w końcu w 1954 r. pod Warszawą. Tu urodzę się ja.

A później wejdę w świat pieśni tradycyjnych. Przez Łemkowszczyznę wślizgnę się w ukraiński wielogłos, sięgając też po białoruski i rosyjski. Polskie pieśni będą gdzieś obok, nie rozgoszczę się w nich. Będę śpiewać nie swoje pieśni w nie-swoim języku. Czas w którym zaczynam, to czas nawoływania środowiska do muzycznego eksplorowania swoich korzeni i tradycji przodków.

Przyglądam się tym moim pradziadom – nomadom i przebierańcom. Macam, próbując dotknąć korzeni. Wiem jedno: nie wyrastają one dla mnie z jakiegoś konkretnego miejsca. Może trochę z podwarszawskiej wsi, miejsca gdzie wędrowcy ostatecznie osiedli. Mityczne Wilno, świat utracony, gdzie babcia Relcia ucieka przez okno, aby wyjść za mąż za dziadka Franka i gdzie rodzi się moja mama jest zbyt dalekie, kruche i efemeryczne.
Przyglądam się tym moim pradziadom z myślą, że gdyby nie rewolucja, kto wie, może ich dzieci zruszczyłyby się w tej Moskwie. Gdyby w ucieczce przyciągnęła ich Żmudź, pewnie staliby się Litwinami.
Mówili i pisali po polsku, tą kresową polszczyzną pełną zdrobnień i zmiękczeń, o przedziwnej ortografii i składni. To mogę wyczytać z listów. Nie wiem dokładnie, co śpiewali. Nie poznałam żadnej pieśni, która przyszłaby od nich, choć rodzinę mam rozśpiewaną zdecydowanie ponad standardy. Wieść niesie, że były to pieśni tamtejsze. Tamtejsze czyli polskie, rosyjskie, ukraińskie. Sięgam do nich przez moją babcię, ich córkę, która naturalnie i swobodnie natychmiast do pieśni dorabiała drugi głos. To pamiętam.

Jest jedno zdarzenie, dzięki któremu łapię z nimi więź, gdy jedna z ukraińskich pieśni śpiewanych przeze mnie na scenie, zostaje rozpoznana przez wuja, jako pieśń śpiewana przez dziadków.
Nigdy jej w rodzinie nie usłyszałam, czy może nie pamiętam jej z dzieciństwa. Przyszła do mnie zupełnie z innej strony.
To jeszcze nie korzeń, raczej pajęczyna, mało widoczna, ulotna, acz na tyle silna, by dać poczucie zakotwiczenia w większej sieci.

Przyglądam się tym moim pradziadom- nomadom i przebierańcom, poruszającym się w światach pomiędzy. I czuję, że ja z nich. I też pomiędzy. Choć inaczej, po swojemu.

Ewa Karasińska

Następna Post

Poprzednia Post

© 2024 Karty pamięci

Motyw WP: Anders Norén