Na zdjęciu moja mama, tata i siostra Ewelina. To jest widok na kamienicę przy ul. Krańcowej w Lublinie. Mieszkali tam moi dziadkowie od strony taty. Lublin. Chyba trzecie piętro, albo czwarte. O kurcze! zapomniałam! Ale pamiętam, że klatka schodowa pomalowana na chłodno-olejny niebieski była ogromna i piętra bardzo wysokie, więc każde wejście do mieszkania dziadków to była dla mnie nie lada wspinaczka.
Tego miejsca już nie ma w naszej rodzinie: to pierwsze miejsce w moim życiu, do którego wiedziałam, że już nie będzie powrotu. Oczywiście ono jest w mojej pamięci, pielęgnuję je. Pamiętam pokój babci i dziadka, i dużo rozmyślam, czy ja, jak będę starsza, to też będę chciała spać oddzielnie z moim parterem. Pamiętam obrazy malowane przez mojego tatę, które wisiały na ścianach dużego pokoju. Mój ulubiony inspirowany „Macierzyństwem” Wyspiańskiego i te mniejsze rysunki (długopisem!) na podstawie Grottgera i Malczewskiego. Hm… gdzie jest teraz „Macierzyństwo”? Rysunki wiszą u rodziców w sypialni, ale to nie to samo. Ich miejsce było tam, na Krańcowej w Lublinie.
Dziadzio podchodził do babci siedzącej na krześle i tulił do siebie jej białą głowę, po czym dawał całuska w czoło. Robił tak chyba wtedy, kiedy babcia się trochę poddenerwowała, ale dla mnie był to największy wizualny przejaw ich miłości.
U dziadków oglądaliśmy filmy z kaset. „Mowgli” – rysunkowy, nu pagadi, czyli… „Wilk i Zając” oraz „Alo, alo!”. I to były hity! Co lato!
Dziadek nauczył mnie grać w remika. Babcia układać pasjanse. Czasami pozwolili nam się bawić w przedpokoju, który był w połowie rozdzielony kotarą, ale to pewnie z czasem, kiedy nasza dziecięca energia zaczynała nas ponosić i nie potrafiliśmy już tylko grzecznie turlać do siebie piłki.
Kiedy poznałam się ze swoimi dziadkami, dostałam od dziadka wózek dla lalki. Sam go zrobił. A babcia robiła mi na drutach ubranka i jeszcze długo, długo potem piękne już młodzieżowe swetry.
Mam z tamtych lat zdjęcia i slajdy. Ale okazało się, że nie przy sobie. Dzięki Ewa, dzięki tobie uzupełnię te braki.
Moja babcia Zosia uwielbiała krowy. Przynajmniej tak odbierałam jej sprzeciwy i lamentowanie na akt wyprzedawania kolejnych krów z gospodarstwa. Z gospodarstwa, którym kierował już mój wujek, jej syn. Potem zrozumiałam, że dla babci, która całe życie była bogatą gospodynią, to m.in. krowa stanowiła o zamożności. Brak krowy był równoważny z biedą.
Babcia przesypiała całe dnie w puchowej pierzynie na ławie ustawionej między jabłonkami. Czasem jeszcze pasły się pod nimi krowy i zjadały jabłka z drzewa. Napisałam kiedyś wiersz o babci, ale właśnie widzę, że nie wiem, gdzie on jest.
Ja zawsze bałam się krów. Były duże, miały wielkie kolana, brzuch i czoła. A w dodatku czasem się latowały. Zawsze byłam pełna podziwu dla moich kuzynów, którzy dawali sobie z nimi w takich momentach radę. A już najbardziej dla najmłodszej Ewy, bo ona była też najmniejsza, za to najbardziej zacięta na te łaciate stworzenia o pochylonych głowach. Mam w głowie taki jej obraz – jak pędzi za nimi z witką w uniesionej ręce.
Czasami babcia pasła krowy na ogródkach, czyli za domem. Uwielbiam to miejsce do dziś, być może przez wspomnienia związane z babcią, a może przez to, że dawny bieg rzeki wyrzeźbił w terenie małe pagórki i dolinki. A może przez to, że ludzi chodzili tamtędy na skróty i to była taka ścieżka wydeptana z potrzeby człowieka, a nie z wymyślunku projektantów.
Babcia nauczyła mnie podczas pasienia krów jednej piosenki : „Za górami za lasami, tańcowała Małgorzatka z chłopakami”. To było super! Babcia śpiewała ją z taką rzewnością! Niemalże z taką, z jaką mówiła o swoim zbyt wczesnym sieroctwie (ojca zabrała jej południca, kiedy babcia miała 8 lat, mama zmarła około 10 lat później).
Babcia dość młodo zachorowała na cukrzycę, przez co straciła wzrok. Dla mnie suszyła jabłka na piecu, dla moich kuzynów, którzy paśli jej krowy, była upierdliwa. Piła herbatę ze szklanki z grubego szkła i mieszała ją głośno, jakby domagając się więcej cukru.
A jak mieli z dziadkiem 50-lecie pożycia małżeńskiego, to pierwszy raz w życiu widziałam, jak pije wódkę. Wypiła duszkiem cały kieliszek, strzepnęła i powiedziała:
„Dwoje nas, dwoje tatareczke żęło,
mój boże jedyny, skąd się tyle wzięło”
Legendarne Sprzęty Barona Szczurka. Kiedy robiłam te rysunki czułam się naprawdę odważnie. Zajęcia z śp. już profesorem Szczurkiem o historii instrumentów (!) geodezyjnych były totalnie nudne. Za to sam Baron był wspaniałą postacią, raczej świadomą tego, że temat przedmiotu bardzo mało interesuje studentów. Siedział sobie, patrzył się na nas i recytował kolejne modele niwelatorów, tachimetrów i teodolitów.
2005 rok. Byłam wtedy studentką geodezji, kierunku na który poszłam, żeby mieć zawód. Żeby moja przyszłość była bezpieczna. Jeszcze przed postanowieniem, że przekonam się do tej zależności przez bycie w Kole Naukowym Geodetów. Natomiast, kiedy kończyłam swoją prezesurę po bodajże dwóch kadencjach, na V roku studiów dostałam pierwszy raz w życiu uroczysty bukiet kwiatów. To, że był od moich rówieśników, było dla mnie takim szokiem, że zdaje się wybuchłam śmiechem. Moje zachowanie wprawiło w osłupienie zarówno opiekuna Koła, jak i moich kolegów. Ale w głębi duszy byłam prawdziwie wzruszona.
Tak, geodezja stała się moim zawodem. Najpierw zawiodłam się na sobie jako menadżerce Koła Naukowego (dlatego tym trudniej było mi przyjąć dziękczynny bukiet kwiatów), a potem na systemie, niejednoznacznym prawie, wątpliwym stanie archiwów, niejednolitym oprogramowaniu. W końcu, po 5 latach, opuściłam ten zawód, by rysować muzykę tradycyjną.
Dziś – mam nadzieję chwilowo – nie mam czasu na rysowanie potańcówek i koncertów. Zarabiam na byciu w kulturze tradycyjnej. Nauczyłam się, że praca składa się z wielu zawodów, ale też wielu satysfakcji i nowych świateł nadziei na tą pożądaną, bezpieczną przyszłość. Może gdybym wiedziała to w 2005 roku byłabym teraz geodetką?
Zdjęcia i rysunki wklejone mam do albumu, który zrobiłam w 2009 roku. Na stronie tytułowej wkleiłam zdjęcie moich rodziców z jakiejś imprezy, tato lekko podchmielony, mama z różą w ręku uśmiecha się serdecznie. Na stole ciastka, sałatki, pepsi i wódka. Tato ma koszulę w kolorze róży, którą trzyma mama. To chyba było w restauracji Herbowa w Golczewie.
Nad zdjęciem zaś moja autorska notatka napisana kapitalikami:
„NAWET GDYBYŚMY MOGLI ŻYĆ WIECZNIE
I TAK W PEWNYM MOMENCIE
UMARLIBYŚMY ZE ŚMIECHU”
Katarzyna Chodoń
Kraków 2020