Karty pamięci

Babcia Rusiecka

Różne historie

Olesia trafiła do Mineyków do dworu w Dubnikach przez niejaką panią Kościałkowską, która znała kogoś z dworu Mineyków, który wiedział, że oni szukają tego rodzaju osoby, więc pani Kościałkowska ją poleciła jako osobę godną polecenia. Aleksandra Czaplijewska, późniejsza Rusiecka, zwana Olesią, przybrana mama mojej mamy służyła we dworze Mineyków w Dubnikach (stacja kolejowa Mickuny) orientacyjnie w latach 1930-1940.

W Dubnikach był woźnica/furman, który nazywał się Kimsewicz. Był wysoki, solidnej postury, postawny. Pewnego dnia ktoś z niższej służby przyszedł do niego i powiedział:
– Kimsewicz, zaprahi kania!
Na co Kimsewicz spojrzał na niego z góry i ze spokojem zapytał:
– A sam czy z wialikich?

To pytanie zadane w niesklasyfikowanym języku, może to jest białoruski, może „coś takiego“ czym się mówiło na Wileńszczyźnie – weszło do słownika mojej rodziny. Stało się synonimem pytań „Co się tak mądrzysz?“, „Co mi ty będziesz mówić, co mam robić?“.

Pewnej nocy po balu służba była całkowicie wykończona, siedziała w kuchni i zjadała resztki z uczty. Między innymi – Olesia, tak zwana Olesiu! – zarządczyni majątku, moja babcia, Aleksandra z Czaplijewskich Rusiecka. Siedziała w kącie i jadła coś z garnuszka. Do kuchni zajrzała pani Józefa Mineykowa, żona Ludwika (który w 1920 roku został zastrzelony przez Rosjan przed własnym domem) i krzyknęła „Ależ Olesiu, co też Olesia, jak można tak wyjadać po prostu z garnuszka!“. No i nic się więcej nie wydarzyło.

A potem córka pani Józefy wyszła za mąż za Maurycego Bosak-Hauke, który podobał się teściowej niezmiernie, bo był niezwykle postępowy i higieniczny.
Mieszkali po wojnie w Warszawie, przy ulicy Mokotowskiej 40 (chyba).
Pewnego dnia odwiedziła ich Olesia, jeździła do państwa w odwiedziny z Gdańska, do którego się przesiedliła w sumie z Wilna, choć wcześniej z Moskwy, wioząc ze sobą dwa orzechowe krzesełka z salonu błękitnego w Dubnikach, album z fotografiami Fiodora Szalapina, Erola Flynna i Eugeniusza Bodo, świnki czyli garnuszek carskich rubli oraz brązową pozytywkę z Lourdes („Po górach dolinach odzywa się głos, Ave, ave!). I właśnie wtedy, gdy Olesia weszła na Mokotowską 40 w tym 1946 czy coś takiego, pani Józefa Mineykowa siedziała w rogu swej kuchni i wyjadała kaszę z garnka.
– Ależ proszę pani, co też pani? Jak można tak jeść, prosto z garnuszka!
– Ach, Olesiu, niech Olesia już przestanie.

Ten higieniczny i postępowy pan Maurycy Bosak-Hauke po wojnie na Mokotowskiej zaraz gdy przynosił chleb z piekarni, otwierał gazowy palnik i opalał chleb nad płomieniem. „Dotykało go wiele rąk i jest brudny“ zwykł wtedy mawiać.

Państwo Mineykowie mieli też mieszkanie w Wilnie i prowadzili tam salon, przyjmowało się chyba we czwartki. Przychodziły tam – jak mówiła Olesia – tak  zwane paniusie. Tak zwane, bo dawno nie były już żadnymi paniusiami – albo były żonami panów na skraju bankructwa, albo niezamężnymi już na zawsze paniami w średnim wieku. „Szlag mnie trafiał – mówiła babcia Rusiecka – bo one chciały najpierw kawkę, potem herbatkę, potem kawkę bieloną, potem to ciasteczko a potem tamto, bo jeszcze nie próbowałam“. Spotkacie je dzisiaj – to bywalczynie i bywalcy wieczorów poetyckich i wernisaży, wysączający wino i pochłaniający ciasteczka, zanim ktoś z potomków służby zdoła się do nich zbliżyć.

Pewnego razu w Wilnie: rozległ się dzwonek do drzwi i weszła paniusia, że do pani Mineyko. Na to wyszła Olesia, że w jakiej sprawie. Paniusia, że chciała prosić o wsparcie na szlachetny cel, sieroty czy coś w tym rodzaju. Na co Olesia odpowiedziała, że pani Mineyko dzisiaj nie przyjmuje. Na to paniusia zawinęła ogonem eleganckiej swej sukni i powiedziała „Nic tu po mnie, bo z tą kurwą nic nie załatwię.“ No właśnie. Ta cała wierność służbie to duża trudność i ryzykowna rzecz, jednak.

Przed Bożym Narodzeniem przyszli do dworu chłopi i  jeden z nich mówi „No ja dla Minejczyhy prynios szczupaczka“ i jakby żądali za to pieniędzy. A Olesia zapytała „A z czyich to stawów szczupaczek?“, na co oni odpowiedzieli „A z Minejczych“. Na co Olesia odprawiła ich z dworu, a oni wypowiedzieli się o niej jak wyżej cytowana paniusia.

Pani Józefa Mineykowa życzyła sobie stanowczo mycia poziomek przegotowaną wodą. Poziomki przynoszono w ciągu dnia, czy będą czy nie, było trudne do przewidzenia. „Mają być podane po obiedzie“. Czyli za godzinę, w czasie której niemożliwe jest zagotowanie saganu wody na węglowej kuchni i ostudzenie wody do całkowitego zimna, tak by umyła poziomki, a nie je zagotowała. Olesia wysyłała więc chłopów stajennych do okolicznego źródła po wodę, która była czysta, krystaliczna i zimna, oni ją przynosili, a ona myła te poziomki i je podawała. „Olesiu, czy te poziomki zostały umyte w przegotowanej wodzie?“. „Jak najbardziej, proszę pani“ – mówiła Olesia, mając na myśli temperaturę wnętrza ziemi.

O Władysławie Mineyko mówiło się, że kiedy inni mówią do niego „Zobacz, jakie ładne panny jadą“, zawsze mówił „A na jakich pięknych koniach“. Bo interesowały go bardziej konie niż kobiety.

Wśród dziewczyn ze wsi wziętych do służby była też niejaka Mamerta. Mamerta nie była zbyt błyskotliwa, ale jednak została dopuszczona na pokoje, choć z pewną dozą nieufności. Pewnego wieczoru Mamerta podawała do stołu i weszła do jadalni niosąc wazę z rosołem w taki sposób, że Olesia była pewna, że Mamerta zaraz ten rosół na kogoś wyleje. Krzyknęła więc „Mamerta!“.  „Tak?!“ zawołała spłoszona Mamerta, tym bardziej spłoszona, że właśnie tę nieszczęsną wazę upuściła. Tak oto spełniło się przewidywanie, a Olesia upewniła się o słuszności swych intuicji.

Moja mama mówi, że po wojnie przyjechała do nich do Gdańska-Oruni pani Mineykowa, Józefa, żona Ludwika. Zabrała ją do kawiarni na ciastka. Moja mama pamięta każdy kęs tego ciastka, choć nie pamięta jego smaku, gdyż przez całą herbatę i deser modliła się w duchu o to, by przez szybę kawiarni nie zobaczył jej żaden nauczyciel z publicznej szkoły, bo za przebywanie w kawiarniach groziły straszne kary, a nawet wydalenie ze szkoły.  Na spotkanie z panią hrabiną moja mama została ubrana przez Olesię w granatową plisowaną spódnicę i białą bluzę z marynarskim kołnierzem. Pani hrabina bardzo pochwaliła Olesię, że tak elegancko ubiera swoją przybraną córkę. Ta spódnica była bardzo zręczna, miała pod spodem szeleczki, przypinało się do nich pas spódnicy i w miarę upływu lat można je było przepinać, spódnica mogła służyć niemal od podstawówki do matury. Ale akurat te męczeńskie ciastka zjadło się w tej spódnicy około roku 1952.

Chyba w późnych latach 70. wujostwo Marysia i Jaś Żukowscy (siostra mojego taty Litwinowicza) wracali z wakacji w NRD i zatrzymali się na jedną noc u nas w Lęborku. Przywieźli różne małe suweniry i kolorowe chusteczki do nosa. Tak się przypadkowo stało, że zatrzymali się też wtedy u nas hrabiostwo Mineykowie, w każdym razie też na odwiedzili. Pani Teresa Mineykówna Bosak-Hauke mówiła do mojej babci „Olesiu!“, na co Jan Żukowski zgrzytał zębami, bo nie mógł zrozumieć tego jak to możliwe, skoro Olesia jest od tej pani starsza o jakieś pół wieku, wszyscy mówią do niej „pani Aleksandro“ i raczej całowaliby ją w rękę. Pani Teresa Mineyko Bosak-Hauke wzięła do ręki te chusteczki z DDRu i miętoląc je mówiła, że są jakieś takie grube i pozbawione miękkości. Przywiozła nam prezenty. To były czekoladki ze Szwecji oraz plastikowa żaglówka, która zepsuła się od razu i nie chciała ani razu nabrać wiatru w żagle i popłynąć po naszej emaliowanej misce.

Ale pewnie nie mogła,  bo to było w tym niemieckim w domu w Lęborku, a nie w tych pięknych Dubnikach.

Małgorzata Litwinowicz

Zdjęcia: https://zamkilubuskie.pl/dubniki

Następna Post

© 2024 Karty pamięci

Motyw WP: Anders Norén