Była moim ostatnim łącznikiem ze światem, który znam tylko z opowieści mojej babci Waldzi, żony jej ukochanego brata Olka.
Zawsze uśmiechnięta, energiczna i bezpośrednia, nie przypominała nikogo z pięciorga swojego rodzeństwa. Wszystkich przeżyła, choć nie była najmłodsza. Nikt nie wiedział, w którym roku się urodziła. Zawirowania wojenne pozwoliły jej legitymować się dowodem, który odejmował jej lat.
Szybko podejmowała decyzje. Te ryzykowne też. Po wojnie wyjechała za pracą do Lublina, swoją część z gospodarki zostawiając wdowie po najmłodszym bracie. Zatrzymała się w pokoiku przy dworcu kolejowym, gdzie pracowała.
Wyszła za mąż za chłopca, który szybko jeździł na motorze. „Kotuś, on był taki przystojny, że wszystkie dziewczyny się za nim oglądały”- mawiała, pokazując jego schowany na szafie portret. Wybrał ją, choć nie była z nich najpiękniejsza. Pewnego dnia nie wyhamował, a motor go nie ochronił. Została sama z małą córeczką.
Z drugim mężem doczekała się upragnionego mieszkania w bloku i ukochanego syna.
Gościnna i towarzyska, chętnie opowiadała o swoim małym ogródku działkowym nad Bystrzycą. Miała tam pomidory i czereśnie oraz chatkę na narzędzia, gdzie ciągle ktoś wyłamywał kłódkę. Miała też dyplom dla zasłużonego działkowca podpisany przez prezydenta Lublina. Dlatego śmiało pisała do niego w każdej sprawie, którą uznała za istotną dla mieszkańców kolejowego osiedla na Tatarach. Drugiego męża też przeżyła.
Dla dzieci była gotowa na wszystko. Kiedy do córki, która wyjechała do Szwecji, chciał dołączyć syn, woziła ćwiartki cielaka do odpowiednich urzędów, by załatwić mu paszport. Udało się, choć był stan wojenny. Wiedziała, że może go już nigdy nie zobaczyć, ale jego lepsza przyszłość była ważniejsza niż jej siermiężna teraźniejszość. Ze wszystkim sobie radziła. Szwedzką kawę nosiła do lekarzy, urzędników i spółdzielni, nawet po zmianie ustroju.
Podziwialiśmy zdjęcia z lepszego świata, którymi ozdabiała ściany. Gdy już nie było wolnego miejsca, układała z nich małe ołtarzyki na regale na wysoki połysk. Na bordowych serwetkach, wśród dzbanuszków ze sztucznymi kwiatkami, stali: syn, córka, syn z żoną, córka z mężem, wnuk, wnuczka, wnuki w domu i na wakacjach, na studiach… Każde zdjęcie miało słoneczną poświatę, intensywne kolory i błyszczący papier. Patrzyła na nie z dumą i ze łzami w oczach.
Nie wiem czy do końca miała nadzieję, że któreś z jej dzieci wróci do niej, do Polski. Ona sama nie chciała stąd wyjeżdżać. „Kotuś, przecież ja się tam z nikim nie dogadam” – mawiała. W bloku też miała coraz mniej serdecznych znajomych, sąsiedzi odchodzili jeden po drugim.
Samotność umilał jej czarny telefon z dużymi przyciskami stojący na stoliku przy łóżku. Ale im dłużej córka namawiała ją na nową przyszłość, tym bardziej zanurzała się we wspomnieniach.
Od niej dowiedziałam się o wielu rodzinnych tajemnicach. Mój prapradziadek miał dwóch synów, którzy byli jak dzień i noc. Biały był starszy, ale to tego czarnego wszyscy lubili.
Ojciec Jan i brat Olek zajmowali szczególne miejsce w jej sercu, nie matka i trzy siostry. Kiedy ojciec nie wracał na noc, to ona szukała go po wsi.
Przyjaźniła się z moją babcią. Chciała, żeby to ją Olek wybrał na żonę, chociaż półsierota, chowana tylko przez matkę i babkę, nie była dobrą partią, nawet jak na chłopskie standardy. W posagu miała młodość i urodę, więc Olek chętnie zaglądał do jej drewnianej chałupy przy turobińskim gościńcu. Trwała wojna, ale młodość ma swoje prawa, może nawet szczególnie w takich czasach.
Była zima, kiedy moja babcia, zrozpaczona, pobiegła do swojej przyjaciółki. Olka nie było od kilku dni, a matka już ją chciała wydać za bogatego wdowca. Ciocia wzięła wełnianą chustę i poszła do lasu szukać brata u partyzantów. Wrócili przed trzecimi zapowiedziami. Mówiła, że piękniejszej pary przed ołtarzem niż Olek i Waldzia nigdy nie widziała. Gdyby nie ona, pewnie by mnie nie było na tym świecie.
Cieszyła się z każdej wizyty. Zawsze miała coś do herbaty, choć sama, obciążona cukrzycą, trzymała ścisłą dietę. Opowiadała o swoich wnukach, chorobach i ciągle odbierała telefony.
Co raz nuciła różne melodie. Wspominała swoje występy w chórze kościelnym, szczególnie ten po śmierci Marszałka Piłsudskiego, gdy cały kościół czekał, kiedy zacznie swą pieśń.
Przy pożegnaniu nalegała, byśmy coś sobie wzięli. Szła do drugiego pokoju i wyciągała z wielkiej szafy sweter po mężu, szwedzką kawę czy stary koc. Dziękowaliśmy za każdy prezent.
Podczas naszej ostatniej wizyty w jej niewielkim mieszkaniu, to my mieliśmy dla niej kilka drobiazgów. Był wśród nich słoik rosołu i środki ochrony osobistej, bo właśnie zaczęła się pandemia. Znów opowiadała nam o Olku i śpiewała wesołe piosenki, ale nie czuła się najlepiej. Jeszcze do niedawna panowała nad swoimi lekami i rachunkami. Teraz, leżąc w łóżku, sama potrzebowała stałej opieki. Chciała, żebyśmy z nią zostali, a może żeby został z nią Olek i Waldzia?
Kika dni wcześniej upadła, karetka zabrała ją do szpitala. Jednak dla niej ważniejsze niż zdrowie było mieszkanie, którego nie chciała zostawić bez opieki. „Kotuś, ja tu sobie poradzę” – powiedziała na pożegnanie.
Pani, która jej pomagała w codziennych sprawach, nie chciała już przychodzić. Zamknięto granice, więc dzieci nie mogły do niej przylecieć. Dom opieki okazał się jedynym, choć trudnym rozwiązaniem.
Procedury wyłączały możliwość odwiedzin. Torbę z rzeczami zostawiało się przy furtce. Na imieniny zawieźliśmy jej piękny bukiet, ale nie dostała go na czas. Kwiaty też musiały przejść swoją kwarantannę. O jej stanie zdrowia dowiadywaliśmy się ze Szwecji, choć dzieliło nas tylko kilka kilometrów. Udar, szpital, niedowład. Kiedy syn mógł do niej przyjechać, leżącą wyniesiono ją na zewnątrz. Nie mogła otworzyć oczu, więc nie zobaczyła już ani jego, ani pięknego parku ze starymi drzewami.
Zmarła miesiąc później.
Dominika Majuk