Fragmenty wspomnień o rodzinie
Będzie patetycznie, więc na początek garść mądrości.
Obyś żył w ciekawych czasach.
Każdemu to, co mu pisane.
Damy radę, skoro oni wszyscy dali radę w XX w, to my w tym naszym świecie, pardon „przekraczania granic komfortu” też radę damy.
Fragment pamiętnika Zofii, mamy mojej mamy, ukochanej Babci.
Urodziłam się w roku 1917, roku wybuchu wulkanu rewolucji w ogromnym rozpadającym się Imperium Carskim w Rostowie nad Donem.
Nie był to już „Cichy” Don.
Straszliwa, bratobójcza walka zalała morzem krwi kraj szeroki, od Wysp Kurylskich po Kaukaz. Ludzie skłóceni ze sobą nawet w rodzinach gotowi byli mordować się nawzajem. Przynależność do „klasy” przesądza o tym kto jest wrogiem. Łuny pożarów zdobiły swym smutnym pięknem miasta, pańskie rezydencje i chutory kozackie. Zimownik mojego ojca był nad rzeką Jegorłyk, jednym z dopływów Donu. Ojciec nie chciał go opuszczać jak tylko długo się da, ze względu na konie. Jednak gdy znalazł się w ogniu dział dwu frontów, także zaczął się palić. Wtedy już trzeba było z ogromnych, na tysiąc koni stajni wypuszczać stada i przy pomocy wiernych koniuszych gnać je w step
i dalej, na południe w kierunku Kaukazu.
Jak wspomina starsza siostra Babci Zofii Nadzieja, pastuchowie kałmuccy “mieszkali w jurtach i modlili się do bałwanów”, byli od pokoleń buddystami. Byli to ludzie, na których zawsze można było polegać, uczciwością i odwagą charakteryzowali się tak samo, jak szerokimi twarzami i skośnymi oczami, to były ich wrodzone cechy.
Gdy pradziadkowie się poznali, on – Dymitr Worobiew, człowiek majętny, ona – panna z dobrego domu, uboga, ale z wykształceniem felczerskim i położniczym, od razu trafili na pierwszą ogniową próbę. Prababcia Anna, przyjechała na wakacje do przyjaciółki ze szkoły medycznej w Smoleńsku, i zdarzyła się epidemia tyfusu. Trzeba ją było „zgasić”. Zgaszono, a obie studentki miały w tym udział. Ten tyfus miał jeszcze raz wrócić, do nich dwojga, i znowu zostać pokonanym. Nie wiem dokładnie jak było, ale dotarły do mnie strzępy wspomnień, o tym, że czterdziestoletni “mężczyzna po przejściach” poznał dwudziestoletnią “dzielną panienkę” i się oświadczył. We wszystkich wspomnieniach córek, pradziadek Dymitr to nie tylko ostoja i żywy Eden, ale także ideał mężczyzny, który nie tylko umiał gospodarzyć, ale wiedział co to piękno i smak życia. Ponoć pięknie śpiewał, dobrze rysował. A do majątku doszedł sam. Zanim zbudował ten pełen tysięcy koni rasy dońskiej zimownik, zanim kupił babci kucyka, zanim zaczął wysyłać biednej rodzinie w Polsce beczki z kiszonymi arbuzami, był dwadzieścia lat w armii carskiej. A przedtem pracował w sklepie wuja Ormianina. Do pracy u wuja zaś, przyszedł boso, bo na buty nie starczało wdowie z piątką dzieci, którą wprawdzie kiedyś porwano jako pannę “w rozstawne konie”, ale mąż już odszedł, córki i syn zostali. To te piękne panie, a pośrodku młodziutka Anna z pierwszą córeczką – Nadzieją. Kiedyś zdarzyło mu się “ofuknąć” dziesięcioletnią córkę. Był już schorowany, świadom, aż za dobrze, co się w świecie dzieje, w dodatku ogłuchł niemal, po tym tyfusie cholernym, o którym zaraz. Więc ofuknął córkę, bo myślał, że dziewczynki żartują z jego głuchoty. Krzyknął, może tupnął. Młodsze dzieci schowały się pod stół. Starsza zamarła. Być może trzasnęły drzwi. Niedługo potem, ojciec przeprosił swoją dziesięcioletnią córkę z bukietem kwiatów, pocałowaniem ręki. Powiedział, że nic nie usprawiedliwia takiego uniesienia, zwłaszcza wobec kobiety. Mogę sobie o tym poczytać, w pamiętniku siostry Babci, Nadziei Jarnuszkiewicz.
Tyfus, epidemie, pożary, najazdy, rosyjscy chłopi z wsi Łopanka i Leżanka, którzy nie pozwolili zabić “dobrego wołodoara i żony lekarki”, kilku bandom rabusi spod czerwonej gwiazdy, takie opowieści kuchenne były w mojej głowie, zanim zdążyłam je nanizać na jakiś szurek świadomości.
W przedszkolu fantazjowałam o ratowaniu biednych, rannych, ginących chłopców, co owszem miało jakieś podłoże w postaci naszego ówczesnego narodowego eposu , czyli “Czterech pancernych i psa”. Jednak podstawowym wspomnieniem, które wracało w wielu wizjach, była rodzinna epopeja, o miłości Pradziadków, o tym jak Ania uratowała Dymitra. Nie mieszkali już wtedy w Zimowniku, z majątku zostały im resztki, jak wszyscy wtedy głodowali. Kupili dom z ogrodem, w Kisłowodzku, chcieli przeczekać zawieruchę. Kurort, musująca woda, narzan ze skalnych źródełek, widok na Elbrus, do którego niecałe 70 kilometrów. Pradziadek dostał pracę w państwowej stadninie, gdzieś w okolicy Nalczyku. Może nie wrócił na niedzielę do domu, może ktoś przekazał Ani informacje. Dość, że pojechała sama, wozem z jednym koniem, może to był dwukółka?
Zabrała ze sobą jakieś ostatnie kosztowności, pojechała wysoko w góry, tym konikiem, wozem, jechała kilka dni, a w koło grasowali rasowi rozbójnicy. Dojechała do posterunku straży, gdzie po przekupieniu powiedziano, że tu i tu, leży ciało, wraz z innymi ciałami, bo na tyfus ludzie marli masowo. Obejrzała ciało, i szybko pojechała do najbliższej wioski, dokupiła kołder, poduszek, futro, wymościła wózek, ułożyła nieprzytomnego Dymitra i znowu przez góry wróciła do domu. Przez bramę wołała pomoc domową, kazała odizolować część domu, zamknęła się tam z mężem na dwa tygodnie. I wyleczyła. Babcia opowiadając to uśmiechała się, “głupole, oddali ciało, bo jego by nie oddali…a to była śpiączka tyfusowa”.
Kilka lat temu koleżanka śpiewaczka, Masza Natanson Pawliszcze, przetłumaczyła mi z rosyjskiego, fragment listu Ojca mojej Babci do żony, Anny.
List z 1927 na początku dotyka sprawy rozwodu. Rozwód był konieczny by moja prababcia dostała polskie obywatelstwo. Pradziadek Dymitr łudził się jeszcze, że ocali cześć majątku, i wróci do żony. A może czuł, że to jest wszystko czego razem dokonali, teraz jest czas na rozwinięcie przędzy losu dzieci. Wiedział, że te córki, nazwane w przypływie niezwykłej intuicji Nadia, Wiera, Lubow i Sofia jakoś muszą sobie poradzić.
Święto czterech cnót, Mądrości – Sofii, i jej córek: Wiary, Nadziei i Miłości obchodzi się w kościele prawosławnym we wrześniu.
14.12.1927.
Droga Aniu
Dawno już nie wysyłałem listów, nie wiem jak Wy tam żyjecie. Myślałem, że świadectwo o rozwiązaniu małżeństwa już dawno dostałaś.
Już także dostałaś ode mnie trzeci przekaz pieniężny i na pewno do Świąt lub do Nowego Roku dostaniesz również czwarty przekaz. Także teraz nie będzie już Wam brakować samych najważniejszych rzeczy, ale z Panną Felicją Wam przyjdzie się rozstać, bo nie jesteście w stanie jej płacić za pomoc i dacie teraz radę same obchodzić się bez niej.
Przecież Dima ma 16 lat, Gala 14, one już samodzielnie podołają prowadzeniu Waszego niewielkiego gospodarstwa i Lubka w czymś już zdolna będzie dopomóc i Zośka sama siebie przypilnować.
Ja i poprzednio nie myślałem o wychowywaniu swoich dzieci jak Inni, tym bardziej teraz chcę, żeby one były energicznymi pomocnikami i należycie same niezależnie prowadziły nie tylko domowe ale i duże gospodarstwo, do tego je trzeba przyuczać stopniowo.
Głównie do dokładności i robienia porządku, ale nie zrywami. Pamiętaj, trzeba wiedzieć, że nasze dzieciątka po prostu cierpią.
W równowadze szkodzi brak systematyczności i porządku, a one wszystko robią porywami, czasem zbyt wiele energii, a czasem pełna apatia w działaniu.
Tak nie powinno być, wszędzie powinien być zaprowadzony porządek jak w szwajcarskim zegarku, jak zajęcia, spacer, czas posiłku, wszystko ściśle obliczone.
Pozdrawiam Was z Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem. Ile już tych świąt jestem oderwany od Was, ale z tęsknotą myślę ja za wami.
Teraz jak i wcześniej moje myśli i uczucia z naszą Rodziną,
Spędźcie wesołe Święta.
Twój ukochany Dymitr
Moje Babcie: Nadzieja, Wiera zwana Galą, Lubowia czyli Luba, oraz Zosia, czyli Sofia – moja Babcia. W środku kochana Prababcia Anna (z domu Paszycówna) Worobiew.
Młodsze dziewczynki mają na sobie sukienki do gimnastyki czy też rytmiki, starsze skautowskie mundurki. Gdy wracały z Rosji, bydlęcym wagonem, kilkakrotnie napadnięto na pociąg, wróciły bez niczego. Kiedy robiono tę pamiątkową fotografię miały na sobie sukienki do gimnastyki, zabrano im wszystko co miało wartość. Ostał się tylko nocnik z porcelany, nazwany Generałem, oraz kilka medali ze światowych wystaw bydła. Oczywiście wszystkie złote i srebrne przepadły.
Łomża, lata 20. XX wieku.
___________________________
W Warszawie często chorowałam, więc rodzina orzekła, że mieszkanie w uzdrowisku, do czasu, aż nie nabiorę sił jest niezbędne. Tu nie tylko zawsze była gorąca woda w kranie, a długie kąpiele traktowane jako oczywistość i sposób na ukojenie nerwów. Miałam tu niemal prywatny basen solankowy w Sanatorium Kolejowym, gdzie mieszkaliśmy. Kiedy kuracjusze wyszli już z basenu, a woda powoli ściekała, mogłam w niej pływać, za pozwoleniem “kąpielowej”, czyli pani Lucynki.
Ciechocinek w latach siedemdziesiątych był bardzo ładny.
Wykończony delikatnymi barwami, pełen roślin, z sosnowym parkiem i kwietnymi dywanami. W parku żyły na swobodzie białe pawie i złote bażanty, dorożki z dworca, liczne fontanny o rozmaitych kształtach, uliczki i parki z wieloma starymi, drewnianymi budowlami, z których wprawdzie farba odpadała, ale były jak stare koronki. W Ciechocinku mieszkali też rozmaici “przedwojenni” oryginałowie, których odwiedzaliśmy, tak jakbyśmy przekraczali znowu granicę między światami. Był na przykład wysoki, długo i białowłosy pan, kolekcjoner pocztówek, do jego krainy wdrapywało się po drewnianych stopniach, dość wysoko, w środku panowała ciemność, a w tej ciemności schowane pudełka z pocztówkami, kurz na wszystkim, kapy na ścianach, otomany pod ścianami. Od pana kolekcjonera wychodziłam z podarunkami, jedną lub dwiema pocztówkami, nie tak historycznymi jak te które oglądała ze mną rodzina, ale i tak “listami z innego świata”, jakieś damy malowane olejno, w kokosznikach na głowie, opisane cyrylicą.
Chowałam je potem, w moich klaserach na znaczki.
Babcia była piękną kobietą i roztrzepańcem, gapą na całego. Parasolki traktowała jak przedmioty jednorazowego użytku, gdy ubierała się do wyjścia z domu, pytała jak pan Hilary: “Gdzie mój beret?”, biegając z pokoju do kuchni. W kuchni znaliśmy ją jako do kości oszczędną.
Wyczarowywała z jednej kury trzy obiady, a jak trzeba to i pięć. Nauczyła mnie prać skarpetki, obierać ziemniaki i inne warzywa, szykować konfitury z rajskich jabłuszek i pigwy. Jej spiżarka zawsze pełna, nie tylko słoików, ale suszonych jabłek, a na oknie żyła zielenina z zasadzonej w doniczce pietruszki i cebuli. Dziadkowie starali się bym wracała do zdrowia i odzyskiwała humor.
Wszystkie historie rodzinne przekazała mi w kuchni.
Tu dowiedziałam się jak Ania uratowała życie mojej mamy, Teresy, urodzonej w kwietniu 1944 w Warszawie. Babcia Zofia, najpierw straciła w Powstaniu dom, potem męża, później ukochaną siostrę i szwagra, Wierę i Vano Kawtaradze. Nie mam pojęcia jak przebiegało tych 63 dni po kolei. Byłam za mała na te wspomnienia, ale nawet ze swoimi dorosłymi dziećmi Babcia się nie dzieliła powstańczymi przeżyciami. Zdania które pamiętam są urywane, “nie jadłam psów, ani kotów, mogłam głodować, ale nie jadałam”. No i opis ratowania mojej maleńkiej mamy, która przywiązana w chuście, z Zosią która straciła pokarm, z Babcią Anią, felczerką i położną, jednak przeżyła. Karmiły ją mlekiem w proszku ze zrzutów, kleikiem z mąki czy owsa, albo gotowaną w puszce na dwu cegłach wodą, by nie dopuścić do odwodnienia.
I tu pojawia się cudowne wspomnienie kobiety której przydałby się w Warszawie pomnik, tak jak i wszystkim mamom tego czasu. Oto co wiem o “matce karmiącej z okolic Wilczej”. Kobiety przekazywały sobie, że jest matka, która ma swoich dzieci nawet i może dwoje, a pokarmu tyle, że i obce nakarmi. Przedzierały się na podwórko, pukały w okienko, podawały dziecko. Moja mama była tam kilka razy, uratowana przez swoją mamę, która przedarła się, do tego okienka.
I przez tę Cudowną Mamkę z Okolic Wilczej.
Giną mi w tych wspomnieniach Ojcowie.
Dymitr Worobiew i przymusowy rozwód z Anią.
Julko Łuczka, z Czortkowa na Podolu, tata mojej mamy, zaginiony trzeciego dnia Powstania Warszawskiego. Znali się około dwóch lat.
Jest miejsce na żywe wspomnienie Mścisława Thommee, drugiego męża Babci Zofii.
Ale to już inna historia, i na szczęście sporo żyjących jeszcze Dziadka Sławka pamięta, możemy go sobie wspominać i wspominać, bo zostawił nam mnóstwo świetnych wspomnień, nagrania na magnetofonie, oraz pudełka ze zdjęciami i negatywami.
Dla dzieci, wnuków i prawnuków na lata.
Kaja Prusinowska
Dołączam też zdjęcie ze szwagierkami i najstarszą córeczką, czyli Nadzieją.
Szwagierki były pochodzenia ormiańskiego, ale niestety nie znamy ich ormiańskich historii a nawet nazwisk.